Newsletter
Podaj swój adres e-mail, jeżeli chcesz otrzymywać informacje o nowościach i promocjach.
Zapisując się na newsletter oświadczasz, że zapoznałeś się z regulaminem oraz polityką prywatności sklepu internetowego. Możesz zrezygnować w każdej chwili.

(Nie)zupełnie prywatnie. Studia i szkice o literaturze współczesnej – Adrian Gleń

GlenNZP-proj.jpg
  • promocja
Dostępność: duża ilość
Wysyłka w: 48 godzin
Dostawa: Cena nie zawiera ewentualnych kosztów płatności sprawdź formy dostawy
Cena: 12,50 zł

Cena regularna: 25,00 zł

12.50
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 25,00 zł
ilość szt.

towar niedostępny

dodaj do przechowalni
Ocena: 0
Kod produktu: 5FFF-6632B

Opis

Całemu zbiorowi nadana została przejrzysta i logiczna struktura, która sprzyja uważnej lekturze przyszłego odbiorcy i jednocześnie pozwala uniknąć możliwego w takich zbiorach wrażenia braku spójności lub ewentualnej przypadkowości skomponowanej ad hoc książki. Zdecydowanie mamy do czynienia z przemyślaną koncepcją, za którą stoi także określona wizja tego, czym jest krytyka literacka i jakie są jej fundamentalne powinności.

Tak, autor książki ma świadomość swojego fachu, a jednocześnie zdecydowanym gestem odrzuca pokusę powierzchownego utylitaryzmu i unika ściśle pragmatycznego podejścia, stawiając sobie za cel - co szczególnie cenne - poszukiwanie istoty opisywanych przez siebie zjawisk. Warto jednocześnie podkreślić, że nie jest w swoich tekstach krytykiem dogmatycznym. Charakteryzuje go postawa, której istotą jest raczej stawianie pytań i inspirowanie dalszej lektury niż udzielanie gotowych, podręcznikowych w swej naturze odpowiedzi. Nie oznacza to jednak, że autor unika jednocześnie formułowania wyrazistych opinii i ocen. Przeciwnie, zgodnie z najlepszą tradycją krytycznoliteracką horyzont aksjologiczny czyni on istotnym punktem odniesienia dla swojego myślenia o literaturze.

Kolejne części książki składają się z serii szkiców poświęconych Andrzejowi Zawadzie, Łukaszowi Musiałowi, Marcinowi Pliszce, pisarstwu Juliana Kornhausera, Wojciecha Kassa, Stanisława Barańczaka, Feliksa Netza, Heleny Raszki, Bogusława Kierca, Ewy Lipskiej i Adama Zagajewskiego.

(z recenzji wydawniczej dr. hab. Pawła Panasa)

 

Wstęp

O historię czytelniczych świadectw (notatki). Zamiast wprowadzenia

Ręka do góry, kto z nas „tak naprawdę czyta, poszukując miejsc, w których gubi się znaczenie”. Dzisiaj, gdy z okładem odrobiliśmy lekcje dekonstrukcji i otworzyliśmy możliwości innego modelowania sensu dzieła, już raczej nikt do tej pasywnej i paseistycznej gnomy by się nie przyznał. Problem jednak w tym, że rodzące się dyskursy – jakkolwiek „zarzekają się” (proszę wybaczyć to uosabiające uogólnienie), iż właśnie na konkretnym znaczeniu na powrót im zależy – restytuują sens w imię konkretnego instrumentarium i nowych metod (określona siatka pojęć ma tyle zabezpieczyć rozumienie tekstu, ile za sprawą praktyki interpretacyjnej zyskać samoutwierdzenie). A nie – w imię człowieka, który stoi za aktem czytania (celowo nie piszę: „praktyką”, bowiem ta zasadza się na repetycji lekturowych scenariuszy, a czytanie – takie czytanie, jakie jest doświadczaniem – rozumiem jako czynność wielokrotną, ale niepowtarzalną).

Już jakiś czas temu owo przeświadczenie wyraził – bardzo dosadnie – krakowski krytyk Tomasz Kunz, postulując „nową prywatyzację czytania”, która jego zdaniem może stanowić szansę na zachowanie kontaktu z rzeczywistym czytelnikiem, a stanie się to, gdy zrezygnujemy – my, tak zwani znawcy literatury – ze specjalistycznego języka opisu, stawiając na indywidualny kontakt z dziełem, pozwalający nam być może „odzyskać […] poczucie autentyczności […], zastąpić bezpieczne kryteria naukowości kryteriami ryzykownymi, bo niewymiernymi, rodzącymi jednak […] wymierne skutki dla jakości naszego życia: empatię, zaangażowanie i otwartość […]”.

Do listy braków w postawach krytyków dodałbym jeszcze znaczący deficyt żarliwości, którą rozumiem (inaczej aniżeli Adam Zagajewski) jako indywidualne zaangażowanie w lekturę, pewną nieustępliwość w poszukiwaniu interpretacyjnych racji, radość czytania przy jednoczesnym nienasyceniu i poczuciu, iż literatura mówi „nieustannie istotowo o egzystencji”.

*

Coś się jednak rodzi. To nie może być przypadek, że krytycy (najchętniej nazywałbym siebie i innych po prostu czytelnikami) wielu rozmaitych orientacji, zwolennicy odmiennych metodologii i humanistycznych ideologii zaczynają mówić to samo: czas technologicznego przesilenia wytwarza jedną z najgorszych dla człowieka tendencji – jałowienia, nijaczenia (czy wręcz: nicowania) języka, w ślad za czym podąża widmo kryzysu (granice języka chyba nigdy – od czasu powstania tego Wittgensteinowskiego bon motu – nie skurczyły świata egzystencji bardziej niż dziś), tyleż stanowiące wyzwanie, ile rodzące potrzebę przemiany.

Czy impuls do zwrotu przyjdzie ze strony, jak sądzę i pisałem, „pokornego wyrzekania języka” (to oczywiście Heidegger), czy będzie „unikaniem światowej gadaniny” (2 Tm 16) w imię pragnienia wykraczania poza doczesne sensy i „projekta”, czy czymkolwiek innym zostanie powołane – to właściwie nieistotne. Ważne, iż literatura wciąż inspiruje i wyznacza przestrzeń wielkiej rozmowy. A to nie zakończy się, dopóki będziemy dziełom mądrze odpowiadać.

Być może właśnie czytelnicy z wielu rozmaitych stron dyskursów, mód, wiar czy estetyk mogliby powiedzieć, wspólnie i dzisiaj, w tę jedną godzinę („gdy cień najkrótszy”…), że to literatura przechowuje jeszcze nadzieję na obcowanie ze słowem żywym, które „realizuje się «tu i teraz», w momencie jego odczytania […] i jeśli mnie dotyka, to
znaczy, że dotyczy konkretnie mojej sytuacji”.

*

Na pewno nie daje spokoju ani pragmatykom (ufającym, że sensy stwarzamy sami, czytając po prostu, dzieła zaś są przygodami, których autorzy działają pod wpływem szaleństw i determinacji), ani esencjalistom (sądzącym, iż sensy tkwią głęboko wewnątrz dzieła i należy rozwinąć cały repertuar metod i dyskursów, aby się w ich pobliże przedostać i je wydobyć) przeświadczenie, że ustalone podczas lektury-interpretacji znaczenie nie jest ani pewne, ani ostateczne, ani obowiązujące; że historia odczytań prowadzi summa summarum do symplifikacji, czyli do tak zwanych prawd obiektywnych, uzgodnionych, ergo: śmiertelnie nudnych, wytwarzających wtórny świat, w jakim rządzi nobliwa matrona – historia literatury – ta apodyktyczna, zrzędliwa strażniczka uładzonej formy, która żywi się wszelkim uogólnianiem i upraszczaniem.

Oczywiście nie chcę wyważać otwieranych wielokrotnie drzwi i dowodzić (uczynił to najpełniej Hayden White), że dyskurs historycznoliteracki nie ma bynajmniej sankcji obiectum, tworzony jest z jednostkowej perspektywy (ze ściśle określonego punktu widzenia, przy użyciu… i tak dalej) i że stanowi tylko propozycję scalania dziejów. Odnotowuję te truizmy po to, aby uświadomić sobie, że znajdujące się „pomiędzy rynkiem a uniwersytetem” (celne określenie Arkadiusza Bagłajewskiego) literatur oznawstwo przejmuje się i zajmuje fantomami: z jednej strony mirażem ideałów twardej nauki, która każe uzgadniać metody i przedmioty, z drugiej zaś bożkami – słupkami czytelnictwa, popularności i posłuchu.

Przed paroma laty Andrzej Zawada zanotował w swojej ostatniej („pożegnalnej”, jak sam ją nazwał), krytycznoliterackiej, książce, w szkicu stanowiącym niejako codę do całości, nostalgiczne sprawozdanie z doświadczania „nocy ciemnej” krytyka:

[Napisane przeze mnie – A. G.] książki istnieją jedynie […] w bibliografii […]. Zapewne nikt do nich nie sięga, nawet doktoranci, bo historia literatury już nikogo nie interesuje. Dywaguje się raczej o subiektywnych metodologiach czytania. Natomiast samo czytanie pozostawia się prostaczkom.

Interesuje mnie zwłaszcza ta ostatnia uwaga. Nie trzeba bowiem, jak sądzę, czynić większych statystycznych zestawień pisanych dzisiaj prac o literaturze, aby zgodzić się ze spostrzeżeniem autora Bresławia. Zgodzić – i jednocześnie nad tym zastanowić. Czy nie jest czasem tak, że współczesne literaturoznawstwo, za wszelką cenę chcąc wyjść z impasu, w którym się znalazło za sprawą niekończących się dyskusji nad swoim statusem jako nauki, podlega przede wszystkim modelowaniu ze strony teoretycznych subdyscyplin?

W pewnym miejscu Zawada, tyleż szczerze, ile bezceremonialnie, przyznaje, iż podoba mu się po prostu taka krytyka literatury, w której „warsztat powinien pozostać ukryty w oficynie. Na froncie gościnny salon. Czyli analizy i badania w narracji dostępnej nie tylko dla innych narratorów tej samej konwencji”. Właśnie – czy historii i teorii nie powinniśmy oceniać również poprzez kryterium piękna i przystępności? Czy nie powinny się one również po prostu podobać? Jako panny piękne byłyby może prawdziwsze…

*

Mam wrażenie, iż czas przywołać postulaty zwrotu w uprawianiu teorii i historii literatury, które w Polsce pojawiały się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, zwrotu, który stanowił proklamację potrzeby „innej historii”, widzianej i uprawianej od strony czytelnika (dość przypomnieć szeroko dyskutowany obszerny esej Teresy Walas). Skoro jednym z najbardziej dojmujących problemów wydaje się rozejście akademickiego sposobu pisania o literaturze i rozmaitych „niespecjalistycznych” obiegów recepcji (blogi, koła dyskusyjne, grupy fanowskie i tak dalej), to zasadne jest postawienie pytania o możliwość zbudowania takiej historii (i, rzecz jasna, takiego języka opisu), jaka oparłaby się przede wszystkim na indywidualnych świadectwach doświadczania literatury. Czy nie mógłby to być jeden ze sposobów umożliwiających krytykowi – zrzucającemu swój kostium, „ubranie teorii” – odzyskanie autorytetu, którego utratę obwieszczono już na wszystkie strony świata?

Nie chodzi mi o to, aby restytuować krytyka-czytelnika jako konstrukt, miejsce – jak widział to na przykład Roland Barthes – przecinania się cytatów. Nie jesteśmy jedynie tym, co przeczytaliśmy. Jesteśmy tym, co – przeczytawszy – uczyniliśmy z literackim dziełem. I ze swoim życiem, przede wszystkim z nim! (Autentyczność krytyka – przypominam sobie nieodżałowanego Tomasza Burka – powstaje nie tylko na skutek przekonującej argumentacji używanej przy różnych eksplikacjach literackich światów, ale i za sprawą wyborów, z których krytyk buduje swój wizerunek i społeczny obraz). Tym, czego doświadczyliśmy w związku z dziełem. Tym, co się w nas zrodziło pod wpływem dzieła. I tym, co dzieło nauczyło nas odrzucać, pomijać, od czego nauczyliśmy się za jego sprawą dystansować.

I dalej, nie chodzi mi również o powtórzenie fenomenologicznego instrumentarium i sztafażu. Przeżycie dzieła nie jest tylko jednorazowym aktem konkretyzacji, wyobraźniowym wykonaniem, jakkolwiek wydarza się we wnętrzu naszej świadomości, to jednak istnienie dzieła w czytelniku jest na ogół długofalowym procesem, który z czasem ustala się w postaci świadectw działania w nas określonego języka i świata.

Jeden z najważniejszych pisarzy XX wieku, dumny Węgier, Sándor Márai, zanotował w swoim Dzienniku zdanie, które umieszczone w kontekście aktualnych rozważań nad miejscem krytyki literackiej szczególnie daje do myślenia. Autor Żaru pisze tak: „Wiersz nie jest tym, co napisał poeta, tylko tym, co pod jego wpływem dzieje się w czytelniku”.

Czy to tylko resentyment, czy hołd dla wschodniego myślenia o roli i miejscu poezji podyktowały Máraiowi tę lapidarną sentencję? Czy nie mieliśmy już do czynienia z tego rodzaju odbiorem w lekturach modernistycznych? Być może takie ujęcie wynika wprost także z ingardenowskiego modelu czytania? I czy nie o tym pisał Stanley Fish, czy nie to postulują – inspirowani dialogizmem – twórcy tak zwanej szkoły etycznej? Zapewne, myśl to nie nowa, moim zdaniem jednak godna przypomnienia i podtrzymania. Do wszelkich modeli „literatury w czytelniku”, rzecz jasna, podchodzić należy ostrożnie (tak jak nie wszystkie świadectwa musimy uważać za wiarygodne czy potrzebne; mogą one wydawać się wtórne, niepełne, jakkolwiek przy tym wszystkim również i autentyczne). Bo jak na przykład ocenić emocjonalne zapisy blogerów, dyskusje toczone na forach entuzjastów jakiegoś rodzaju pisania, które wspierają się na dość ograniczonym repertuarze przymiotników używanych do określenia wartości „komentowanego” dzieła? Pomijając jednak wątpliwości (zgoda, być może od tego w ogóle powinniśmy wyjść, dyskutując nad tym, czym miałaby być historia czytelniczych świadectw, jak ją sobie naprędce tutaj nazywam), spytajmy, czy sumując takie właśnie świadectwa oddziaływania utworu (zauważmy zresztą, że „dziejowość” wpisana w dzieło literackie nie musi być widziana jedynie przez pryzmat samego aktu tworzenia, ale obejmować może właśnie historię istnienia literatury w czytelniku), nie udałoby się otrzymać, jakże interesującej!, wiedzy o faktycznym oddziaływaniu poszczególnych utworów na nasze życie?

*

Cóż miałoby stawać się podstawą pisanej dzisiaj historii najnowszej poezji? Czy ów bezbłędny, coroczny mechanizm produkowania nagród literackich, spektakl oczekiwania, wyłaniania i ogłaszania zwycięzców wpływający na ustalenie się tempa życia literackiego na wyśrubowanym do granic percepcji poziomie? Krytycy, chcąc być wciąż w obiegu, pro- dukują teksty „szybkiego reagowania” o kolejnych książkach „obiecujących autorów” i „starych mistrzów”, recenzje, które mało kto czyta, szkice natychmiastowego użytku, jakie momentalnie zalewa fala krzykliwych tytułów i leadów w wysokonakładowych magazynach.

*

Muszę powiedzieć, dlaczego czytać, dlaczego na przykład lektura Dzienników Máraia jest konieczna. Konieczna przede wszystkim dla mnie. Mnie – tu i teraz. Wtedy, żywię takie przeświadczenie, moje czy- tanie może wydać się dopiero interesujące. Muszę zbliżyć się do języka, który mnie fascynuje, muszę powiedzieć, w jaki sposób ów język poszerzył horyzont mojego świata, w jaki sposób ów język zmienił rozumienie idei, które wyznaczały mój dotychczasowy ogląd rzeczywistości. I muszę się z tym językiem zmagać, ścierać.

*

Nie widzę doprawdy sensu traktowania tak zwanej praktyki interpretacyjnej jako stylistycznych wprawek służących przede wszystkim sprawdzeniu działania naostrzonych narzędzi. (Jakże wiele dzieł nie znosi właściwie analitycznego rozkrajania, rozkładanie – nomen omen – wiersza bardzo często sprawia, że ów, tak złamany, w żaden splot już się na powrót nie zwiąże). Przywołując implicite starą tezę hermeneutów o jedności rozumienia i życia, precyzyjnie wypowiada to Michał P. Markowski: „Interpretuję tak, jak egzystuję, w tym znaczeniu, że interpretacja jest sposobem, w jaki mojej egzystencji nadaję sens”.

Praca krytyka odbywa się w nieustającym kołowrocie rozumienia siebie przez dzieła kultury (interpretacja jako egzystencjalne świadectwo lekturowego doświadczenia), co zwrotnie przyczynia się do powiększenia terytorium znaczeń dzieła, bo „czytając-sobą”, dokonujemy nieustannego „odnawiania znaczeń”. Nihil novi sub sole. Ale jakże to prawdy dzisiaj zapoznane!

*

Interpretacja, napisał przed dekadą Jan P. Hudzik, nie polega li tylko na konstytuowaniu przedmiotu (sensu dzieła) przez oświeconą świadomość, lecz jest zrazu „pracą myśli, która śmiałość i pewność egoistycznego Ja zastępuje całkowitym oddaniem innemu, szacunkiem i uznaniem dla innego”.

Przez długie lata sądziłem, że to bardziej tradycja jest dla mnie aniżeli ja dla tradycji (w uproszczonej, zwulgaryzowanej wersji „ja-dla-tradycji” staje się częstokroć przestrzenią działania opresji, którą wyraża lekcja w Gombrowiczowskiej Ferdydurke). Rozdzielanie jednak „ja” od „tradycji” przez relacyjność („dla”) nie jest w ogóle, jak sądzę, właściwym sposobem rozumowania, bowiem zakotwicza zarówno człowieka, jak i poprzedzającą go tradycję w wyprzedzającym namysł ustanawianiu podrzędności. Mówiąc wszak o przemianie czy ukształtowaniu, jakie dokonały się we mnie pod wpływem lektury, nie tylko komunikuję przygodę mojej myśli, ale równocześnie restytuuję moc oddziaływania dzieła przeszłości.

*

W bliskich mi krytyce etycznej, filozofii dialogu, lekturze bachtinowskiej czy ostatnich propozycjach Wojciecha Kudyby i Adama Regiewicza akcent pada na element rozumienia żywego słowa literatury poprzez otwarcie i zdolność przemiany (metanoia) interpretatora. Myśląc o przemianie, nie widzę koniecznie potrzeby na przykład przewartościowania egzystencji, doświadczenia ogołocenia czy (ostatecznie) konwersji; nieco szalony wydaje mi się sąd, że każdy (prawdziwy) akt lekturowy powinien kończyć się przemianą dokonaną przez czytającego (być może poprzedzać go musi otwartość, gotowość właśnie, na dokonanie działania transgresyjnego). Rekonstruując ostatnio poglądy Johna D. Caputa, niezwykle zdolny młody polonista z Poznania napisał: „Tekst, który
mnie dotyka, porusza, zmusza do reakcji, jednocześnie boleśnie wdziera się w mój świat i może – a nawet powinien – skutkować zagubieniem egzystencjalnym, niepewnością, poczuciem utraty podstaw”.

Czy to nie za wiele? Mam wątpliwości co do tego, czy takie właśnie oddziaływanie tekstu literackiego i takie nań nasze reakcje przyczyniają się do czegoś konstruktywnego, czy mogą z nich powstać świadectwa głębokich relacji łączących czytelnika i dzieło. Owszem, wciąż czekam na „książki zbójeckie”, które nie pozwolą mi pozostać u siebie, które domagają się bezsenności (w trakcie takich lektur często towarzyszy mi natrętna myśl: „Co ja zrobię, gdy tę książkę już przeczytam?”, „Co pocznę, gdy ta książka się skończy?”), które zażądają ode mnie, abym tak czy inaczej im odpowiedział, abym włączył je w przestrzeń własnego świata, własnego wyrażania. „Wystarczy” jednak finalnie – nie będę radykalistą – efekt pogłębienia doświadczania świata, umiejętność jego pełniejszego wysłowienia, którą kształtujemy w kontakcie z literaturą.

Bo co właściwie zrobić z dziełem, które przekracza mnie tak nieodwołalnie? Jak przyjąć jego absolutną Inność? Czy to w ogóle możliwe? Potrzebne? A może wręcz szkodliwe? Jak pisać na przykład o ksenofo- biach Louisa-Ferdinanda Céline’a czy Thomasa Stearnsa Eliota? Czy w takich przypadkach integralność tekstu i jego racja także stanowią „świętość”, którą koniecznie trzeba respektować? Oczywiście może wystarczy, że od lektury po prostu się uchylimy, jednak nie rozwiązuje to dylematu. Nie znam dobrej odpowiedzi. I w podobnych przypadkach mam wątpliwości co do stosowania in extenso maksymy Michela Butora głoszącej, że „tekst ma zawsze rację”. Dlatego ostatnio nad uczucie „bycia pokonanym przez tekst” przedkładam radosny zachwyt zrodzony przez więź, bliskość dzieła i otwierający przestrzeń długiego trwania intelektualnej i estetycznej zażyłości.

*

Jak jednak mówić i pięknie pisać o pięknie pięknej literatury? Krytyk wypowiadający pochwałę tej ostatniej może wszak wydawać się zrazu postacią co najmniej dwuznaczną albo zgoła fałszywą. Przede wszystkim bowiem ryzykuje: utratę zaufania (jeśli na takowe zasłużył), rezygnację z własnego „znawstwa” (do czego odsyła i obliguje łacińskie źródło, criticere, tego ginącego już dzisiaj zawodu). Jego zachwyt budzi niedobre skojarzenia, sceptyczny półuśmiech, w najlepszym razie – niedowierzanie. Oto dotychczas chronił się za parawanem, na przykład „obiektywności” czy „specjalistycznego widzenia”, teraz staje nagi, a nagość jego rodzi natychmiastowe zażenowanie przy jednoczesnym grymasie podejrzliwości: ejże, czy to nie ten, który ważył sądy i racje, starannie dobierał język, dokonywał nieustannych przekładów, upierał się przy tym, że tu, a nie gdzie indziej bije serce jakiegoś dzieła, zachłannie ściskał legitymację odkrywcy tajemnicy dzieła, z godną podziwu powściągliwością i dystynkcją szykował dlań cenzurki, a jego autorowi raźno odliczał cięgi? A teraz twierdzi, że się odkrył, zrzucił płaszcz konwencji, jest naraz autentyczny, prawdziwy? A cóż go tak odmieniło?

Czy aby coś nie jest na rzeczy, jeśli odnieść się do tezy stawianej przez jednego z ojców nowoczesnej krytyki, Georges’a Pouleta, który w pewnym miejscu pisze, że największym wyzwaniem dla krytyka jest zdawać relację z własnego zachwytu? Czyż najtrudniejszym zadaniem nie jest pisać o literaturze, którą kładzie przed nami pisarz doskonale ujmujący nasze własne czucie świata? Cóż więcej uczynić może krytyk ponad zbliżanie się do tajemnicy prozy, wiernie podążając za słowem, przez które przemawia siła wyobraźni pisarza, jego wrażliwość i czucie rzeczywistości?

W takich właśnie sytuacjach najczęściej odzywa się we współczującym krytyku pokusa… milczenia, wynikającego stąd, że oto pisarz wypowiedział istotę światowidzenia i pozostaje jedynie zamilknąć w obliczu owej trafności, wziąć słowa płynące z literackiego dzieła za „swoje” i przepisać całe frazy, dzięki którym udało mu się nagle pozbyć kosmicznej samotności, zawiązać wspólnotę w prowadzonej dotychczas w pojedynkę wyprawie po tajemną zasadę języka, wreszcie – poczuć wdzięczność za taką arcydzielną podpowiedź, jaką otrzymał w literackiej postaci.

Najtrudniej przyznać się do fascynacji, przyznać się i ową fascynację zarówno utrzymywać na wodzy, jak i sprawić, aby przyniosła ona odpowiedni rezultat. Fascynacja, obecna w tekstach krytycznych, rozumiana jako podstawa czytelniczego, krytycznego zajęcia, wyznacza sposób lektury zbliżającej się w swych założeniach i typie prowadzenia narracji do krytyki nastawionej na czułą rejestrację literackiego idiomu. Zazwyczaj zatem owa fascynacja doprowadza do tego, iż czytane dzieło jawi się nam jako jedyne i niepowtarzalne, ograniczamy wówczas zabiegi kontekstualizacyjne, poszukiwania wszelkich podobieństw i różnic – estetycznych, światopoglądowych, generacyjnych i tak dalej między czytanym dziełem a jego antenatami. Jak słusznie zauważał niegdyś Konstanty Pieńkosz, obserwując owo doświadczenie w krytyce Juliana Kornhausera, każdy tekst literacki dla urzeczonego krytyka „tworzy jakiś byt samoistny, z którym można podjąć dialog”. Przy czym, na co zwracał uwagę przenikliwy recenzent, istotne wydaje się zwłaszcza to, że ów dialog krytyka z czytanym słowem „narzuca poezja, a krytyk […] podejmuje go i prowadzi dyskretnie, bo ma pełny szacunek dla czyjegoś świata wewnętrznego”. Podstawowym przeto zadaniem krytyka empatycznego staje się przybliżanie literackiego idiomu, wejście z nim w interakcję poprzez tworzenie w słowie krytycznym eseistycznego ekwiwalentu literatury.

W swoim najbardziej znanym manifeście krytycznym (Krytyka identyfikująca się) Georges Poulet, dyskontując zachowawcze postępowanie Alberta Thibaudeta, twierdził, iż w decydującym momencie pracy interpretacyjnej odwraca się on od tego, co „stanowi istotę i treść prawdziwej krytyki, czyli od poznawczego uchwycenia świadomości drugiego człowieka”. Owo poznanie zaś – pisze dalej autor Myśli nieoswojonej, analizując dykcje krytyczne Jacques’a Rivière’a i Charles’a Du Bosa – zależy ściśle od umiejętności skomponowania tekstu, który byłby „duchową kopią analizowanego dzieła”, to zaś stanie się możliwe tylko wówczas, gdy nastąpi „całkowite przeniesienie jednego
świata umysłu w drugi”. Aby akt wczucia i transpozycji okazał się płodny i odpowiedni, konieczne wydaje się uprzednie oczyszczenie, „spustoszenie” świadomości krytyka zbliżającego się do dzieła („Czyż nie jestem jedynie naczyniem dla życia innej osoby?” – zapytywał Du Bos). Owa doskonała „instrumentalność” krytyka – jak powie- dzielibyśmy za Czesławem Miłoszem, pamiętając o stosownym ustępie z jego poematu prozą pod tytułem Płeć poezji – wieść zaś już winna ku rozumiejącemu spełnieniu: umocnieniu i przedłużeniu cudzego istnienia. Mediumiczny w istocie charakter działań krytyka możliwy jest nie tylko i nie tyle za sprawą specyficznej koncepcji ludzkiej tożsamości zasadzającej się na „całkowitej płynności” bytu interpretatora, ile na idei, wywiedzionej od Rivière’a, „niekompletności «ja»”, która wiąże się z potrzebą, całkowicie niezbywalną, przyjęcia „egzystencji innej niż […] własna”.

Jednak wczucia w utekstowione bycie Innego nie poprzedza, w myśleniu Rivière’a – co zaskakujące – rodzaj fenomenologicznej redukcji, bowiem wybór „cudzego istnienia” i jej „pokorno-radosne” poddanie się możliwe jest tylko wówczas, gdy „ja” krytyka znajduje myśl podobną do swojej – i teraz dopiero następuje „zawierzenie”, świadoma trans- formacja językowej osobowości krytyka.

Kluczowa dla procesu budowania rozumiejącego świadectwa lektury krytycznej jest identyfikacja głosu krytycznego ze świadomością poety. Stopniowa lektura, zataczanie kręgów wokół obsesyjnie nawracających motywów (czemu najlepiej służy forma szkicu), ponawianie w sobie językowego gestu artysty prowadzić mają zarówno do tegoż gestu asymilacji, odtworzenia i przeżycia w doświadczeniu krytycznym, jak i do zbudowania tematycznej struktury dzieła.

W ujęciu reprezentantów szkoły genewskiej tekst literacki stanowi rodzaj „bolesnej obsesji”, którą krytyk winien odsłonić przez wskazanie miejsc powtórzenia (do istoty obsesji należy bowiem właściwość jej powracania w różnych postaciach, na różnych piętrach konstrukcji dzieła; łacińskie obsessio oznacza wszak pozostawanie w oblężeniu, poruszanie się wewnątrz czegoś zamkniętego, ale także, a może przez to właśnie, zabezpieczenie i rękojmię dla tego, co wyznaczyło przestrzeń i przedmiot obsesji) ujawniających się poprzez wszelkiego typu echa, homologie i językowe izomorfizmy. Skoro zaś tekst krytyczny ma być specyficzną „emanacją literatury”, to sam dyskurs krytyczny winien stać się czymś na kształt „wtórnej literatury”, a jego naczelną figurą jest peryfraza zachowująca cielesną więź z dziełem, z którego się wywodzi.

*

Właśnie takie zasady czytelniczego, krytycznego postępowania staram się przyjmować, zajmując się literaturą. Sytuują się one teraz gdzieś na styku hermeneutyki i krytyki tematycznej. Dalibóg, nie jestem jednak w stanie (jako że trudno być „jednocześnie twórcą i tworzywem”, jak uczył nieodżałowany Andrzej Dobosz w kultowym Rejsie Marka Piwowskiego) powiedzieć, w jakich proporcjach ów mariaż zachodzi w moim pisaniu.

Dokładam starań, aby moje prace nie były niczym innym jak tylko swoistą odpowiedzią płynącą z konkretnej lektury, powodowaną pragnieniem zrozumienia tak siebie, jak i Inności, zarówno Inności w sobie, jak i tego, co moje w Innym. Jest w tym żywiole pisania zapewne dużo intuicji, których nie staram się nawet ogarnąć metodyczną świadomością. I, jak najbardziej, przyznaję rację mojemu adwersarzowi, który wspomina, dyskutując ze stawianymi przeze mnie przy różnych okazjach tezami (i słusznie wykazując wiele niekonsekwencji w moich postulatach), iż podstawą krytyki powinna być inwencyjność i błądzenie, eseistyczne próbowanie. Bez nich po prostu nie byłoby obietnicy sensu i projektu całości (w co Krzysztof Hoffmann nie wierzy, a za czym ja tęsknię).

*

Ufam, iż składające się na tę książkę różnorakie formy budują całość, którą czytelnik bez trudu dostrzeże, i czcze z mojej strony byłoby dowodzenie, że owa zasada scalająca poszczególne teksty przedstawia się w ściśle określony sposób i wygląda tak a tak. Mam po prostu na- dzieję, że moja intuicja mnie nie zawodzi i rzecz ułożyła się w splot trwały i zwarty.

Zamiast prób autowiwisekcji i interpretacji chciałbym przytoczyć na koniec tego wstępu jeden cytat, który na powrót odnalazłem w pismach drogiego mi Juliana Kornhausera. W jednym z mniej znanych tekstów, pochodzącej z roku 2006 Krytyce w dobie podkultury, autor Międzyepoki antycypował nie tylko postępujący kryzys krytyki i akademickiego pisania o literaturze, ale także zaistnienie dyskursu, który miałby stanowić swoistą drogę odnowienia:

Być może ratunkiem dla wątlejącej krytyki jako „zapisu namiętności czytania” jest przekroczenie granic gatunkowych (krytyka – eseistyka – dyskurs autobiograficzny), które spowoduje nie tylko indywidualizację spojrzenia, ale i partnerskie potraktowanie utworu literackiego [jako] części własnego doświadczenia.

To najlepsze podsumowanie uwag wstępnych. Jest w nim wszystko: cały splot tego, co prywatne (doświadczeń egzystencjalnych i formacyjnych dokonywanych równolegle z tworzeniem dzieł literackich) i publiczne (dialogów z tradycją, w jakie wchodzi czytany przez nas utwór, i z głosami tych, którzy z literaturą toczyli swoje rozmowy przed nami).

Pozostaje mi (nie)zupełnie prywatnie zaprosić na pokoje.

 

Spis treści

O historię czytelniczych świadectw (notatki). Zamiast wprowadzenia / 9

Cztery glosy o czytaniu / 25
Sto na sto. Wiele pytań i kilka postulatów [w związku z ankietą „Toposu” pod
tytułem „Sto tomów na stulecie 1918–2018”] / 27
Pokruszone i scalone. Uwagi o krytyce poezji Andrzeja Zawady / 37
O radości czytania i pożytkach z marzycielstwa. Lektura „Zaufania i utopii”
Łukasza Musiała / 57
Doświadczenie rzetelności. Uwagi o „Przestrzeniach…” Marcina Pliszki / 63

Dwa studia o Kornhauserze / 69
Między autobiografią a przypowieścią. O paru tajemnicach „Domu, snu i gier
dziecięcych” Juliana Kornhausera / 71
O wierszach (nie tylko) dla dzieci Juliana Kornhausera / 95

Dwa razy o Wojciechu Kassie / 111
Mapa wierszy Wojciecha Kassa / 113
Zaufać rzece. Wprowadzenie do lektury poematów Wojciecha Kassa / 121

Od Barańczaka do Zagajewskiego. Studia i szkice / 129
„Dzikie mięso”. Lektura „Przerostów” Stanisława Barańczaka / 131
O wierszu „Nie obchodzi mnie” Feliksa Netza. Lektura filologiczno-hermeneutyczna / 145
„Jasność istnienia”. O „Metafizyce” Heleny Raszki / 173
Ciała jaskrawość. „Jatentamten” Bogusława Kierca (notatki) / 185
„Z ciekawości co jeszcze się stanie…”. Laudacja na cześć poezji Ewy Lipskiej / 191
Widok zewsząd. Słowo o tomie eseistycznym Adama Zagajewskiego „Poezja
dla początkujących” / 197

Zamiast epilogu. Jacka Solińskiego „Drążenie nieba” (fuga i wariacja) / 201

 

 

Wydawca: Instytut Literatury
Miejsce i rok wydania: Kraków 2021
Redakcja językowa: Paulina Bieniek
Korekta i adiustacja: Aleksandra Brambor-Rutkowska, Adrian Kyć
Skład i łamanie: Estera Sendecka
ISBN 978-83-66359-76-5

 

Koszty dostawy Cena nie zawiera ewentualnych kosztów płatności

Kraj wysyłki:
do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl